Mój syn zadał mi pytanie, które otworzyło mi oczy i pokazało, czym tak naprawdę jest wychowanie.
Znasz to uczucie, kiedy twoje dziecko robi wszystko samo i w zasadzie nie potrzebuje do niczego pomocy? Posprząta wszystkie zabawki, brudny talerz po śniadaniu odniesie, kurtkę założy i nawet buty zasznuruje? Nie woła, nie prosi, nie chce żeby je w czymkolwiek wyręczać? OK, ja też nie znam tego uczucia i wcale nie jestem pewna, że jest takie fajne, dlatego zawsze jestem pod wrażeniem, kiedy moi synowie są samodzielni w czymś, co do tej pory wymagało naszej pomocy lub interwencji.
Wszyscy wiedzą, że dzieci do prawidłowego rozwoju potrzebują ciepła i atencji. Rodzice, w tym ja i pewnie ty, często stają na głowie, żeby poświęcić dziecku maksimum uwagi, ale równie dobrze wiemy jak bywa to męczące. Mój starszy syn potrafi 200 razy w ciągu 15 minut powiedzieć „mamo, spójrz!”. I dokładnie używa słowa „spójrz”, nie żadne tam zobacz, popatrz. Spójrz i już. Jeśli nie popatrzę, masakra gotowa. W końcu czterolatek dysponuje ogromną paletą emocji, a do zapłonu potrzebuje niewielkiej iskry. Na przykład mamy, która się w odpowiednim momencie nie popatrzy na wieżę z klocków, wyglądającą dokładnie tak samo jak 100 poprzednich wież.
Przyzwyczaiłam się już, że Nikodem wiele rzeczy robi sam, nie potrzebuje czuć na sobie wzroku rodzica 24h/dobę. Sam testuje zabawki, sam wspina się na meble i sam chce z nich schodzić. Antek ma syndrom pierwszego dziecka. Nazywam tak potrzebę ciągłej obecności drugiej osoby, towarzysza do wszystkich czynności i uważam, że ma to ścisły związek z tym, że przez pierwsze 2,5 roku życia miał mnie na wyłączność. Dosłownie, bo gdy leżałam plackiem w drugiej ciąży, byliśmy zdani na siebie tylko i wyłącznie. W związku z tym normą jest dla mnie zagadywanie, zwracanie na siebie uwagi, nawet gdy myślę, że poświęcam jej wystarczająco wiele i prośby o pomoc. W sprawach poważnych i mniej istotnych.
Pewnego pięknego dnia nadejszła wiekopomna chwila i do rutynowych zabaw klockami doszły nam zabawy na tablecie. Wybaczcie, tego się nie uniknie. To znaczy my nie mogliśmy uniknąć ani nie chcieliśmy. Uważam, że demonizowanie elektroniki w codziennym życiu nie wychodzi nikomu na dobre, podobnie jak jej nadużywanie. W każdym razie do brzegu Aniu, do brzegu. Od czasu do czasu rozwiązujemy ze starszakiem łamigłówki na tablecie właśnie. Mamy kilka aplikacji z ulubionymi grami młodego. Zawsze potrzebował wsparcia. Nie chodziło o dosłowną pomoc, bo przecież większość tych rzeczy jest stworzonych dla dzieci, działa się w nich intuicyjnie, a takim dinozaurom jak ja, intuicji nieraz brakuje.
Młody poprosił o nową grę i wspólnie zdecydowaliśmy się na układankę, w której chodzi o takie przesuwanie dziewięciu elementów, żeby stworzyć tunel dla kulki, co to ma dotrzeć od startu do mety, zgarniając po drodze trzy gwiazdki. Pierwszy, drugi i trzeci etap. Młody siedział cicho i układał, a ja podpowiadałam. Jak zawsze. To przesuń tu, to daj tam, a tamten klocek. I wtedy Antek do mnie wystrzelił:
Mamo, czy ja mogę sam pomyśleć?
Ja pierniczę, jak mi się wstyd zrobiło w jednej chwili! Mi! Tej, która nie biega za dzieckiem z poduszką pod tyłek. Tej, która zachęca do samodzielnego ubierania, testowania wszystkiego. Tej, której czasem witki opadały, bo „mama, ja nie umiem!”, a przecież widziałam jak robił to sam i pękałam z dumy! Tyle razy śmiałam się ze znajomych, którzy wyręczali dzieci w najprostszych rzeczach, a potem płakali, że starsze już pociechy ciągle o byle pierdołę wołają i tylko mama daj, mama podnieś, mama zabierz, mama zrób. Tymczasem sama w takiej zwykłej rzeczy, która teoretycznie miała trenować razem z moim synem logiczne myślenie, próbowałam go w tym myśleniu wyręczać.
Jednak do myślenia dało mi jeszcze coś. Mianowicie fakt, że Antek, pomimo czterech lat, jest tak bardzo świadomy mojego postępowania. Bo wszyscy niby wiemy, że dzieci chłoną jak gąbka, że są jak karty niezapisane, a mimo to często myślimy, że czegoś nie zauważają. Otóż one widzą wszystko i to jest absolutnie cudowne, bo moga nam w odpowiednim momencie uświadomić, że tkwimy w jakimś głupim martwym punkcie.
Opisałam oczywiście jednostkową sytuację, z pełną odpowiedzialnością przyznaję się do błędu. Przeanalizowałam nawet czy w innych rzeczach też jestem taka hmm nadopiekuńcza, ale chyba nie. Zresztą…Sprawdzimy za kilka lat ;).
Dziś dzieci zamyka się w szklanej bańce, jakby świat poza nią nie istniał wcale. Tymczasem jest tam ciekawiej i piękniej. Nawet jeśli bardziej niebezpiecznie niż w ciepłych ramionach mamy. Właśnie dlatego do tego wpisu dodałam genialny rysunek Kasi Niewiadomskiej.