Mówienie zdrobnieniami. Mądre czy niekoniecznie?
Jako jeszcze niematka w niewybredny sposób zwykłam komentować język, jakim zwracają się rodzice do swoich dzieci. A że zdrabniają. A że przekręcają. A że słowotworzą.Temat stary jak świat, sięgający minimum Adama i Ewy. Też mieli dzieci, prawda? Ciekawe. Tylko, że czasy były wtedy inne. Matki nie trzęsły się nad kołyskami, nie trzymały za ręce kurczowo, chociaż dziecko umiało już chodzić. Pewnie mówiły normalnie.
Problem polega na tym, że o ile diabelnie denerwuje mnie przekręcanie słów na zdziecinniałe (w rozumieniu rodziców dziecięce) np. lowelek, cukielecek, tjejefon, to już samo zdrabnianie nie irytuje mnie tak strasznie. Czasem mówię miseczka na małą….miseczkę przecież. Łóżeczko to jego miejsce, łóżko jest moje. Obiadek (spójrzcie na słoiki dla dzieci, tam też!), rosołek, zupka – wszystko w wersji mini. Staram się nie nadużywać, bo jednak taki język brzmi co najmniej śmiesznie, ale…..mam dziecko, to mi wolno, o!
Zdarza Wam się nazywać normalne, codzienne czynności w charakterystyczny sposób? Otwieracie buzię równo z pociechą mówiąc „am”? Jakże popularne! To słowo wymyślił nie kto inny, a dzieci właśnie otwierając papę po kolejny kęs czegoś pysznego. Spróbujcie sami: otwórz szczękę, wceluj łyżeczką i zamknij – wydawaj przy tym dźwięk. Co wyszło? Am jak malowane!
Nagminnie wypowiadam słowa cacy-cacy. Mamy kota, regularnie maltretowanego poprzez kładzenie się na nim, głaskanie pod włos i zaglądanie oko w oko. Mamy rośliny w ogrodzie, które rosną już kilka lat a mogą żyć i kilkaset. Wreszcie mamy siebie i rodzinę. Powiedzenie cacy-cacy działa natychmiastowo, Budzik zaczyna działać łagodnie i delikatnie głaszcze – kota, kwiatki czy ulubioną ciocię. Pewnie, że mogłabym zawołać „hej, synku zobacz, ten kwiat jest nieodzownym elementem ogrodu, o który ja i Twój ojciec dbamy, bądź delikatny proszę, poruszaj ręką naśladując głaskanie kota, zaczynając od….”. Tylko po co, jeśli można prościej?
Tak apropos cukielecka.
Kiedyś jedna dziewczyna (bez dzieci, o ile ma to dla Was znaczenie) stwierdziła, że to nic innego jak oszukiwanie pierworodnego.
Jak to? Mów do niego pełnymi zdaniami, najlepiej ze słownikiem w ręku! Oszukujesz go określając rzeczy inaczej niż się rzeczywiście nazywają.
Nie zdziwię Was pewnie mówiąc, że się z tym nie zgadzam? Podejrzewam, że oprócz cacy-cacy, am, czy bach w moim rodzinnym domu pojawiało się wiele więcej zwrotów i jakoś nie czuję się z tego powodu pokrzywdzona. Doskonale rozumiem mowę ojczystą i posługuję się nią całkiem nieźle. Wiem, czym jest głaskanie, zamiast cacy mówię, że ktoś jest sympatyczny, serdeczny i mądry, a popularne am zastępuje mi omnomnom. Z tym ostatnim chyba sama siebie oszukuję?
To jeszcze nie wszystko! Wprowadziliśmy z TB tyle nowych słów do codziennego życia, że głowa mała. Lepiej niech nie czyta ten, kto jest konserwą w sprawach językowych! Już w pierwszych miesiącach istnienia Budzika prosiliśmy go, załamując ręce „nie płakuniaj”. „Minka żabka” to dolna warga wysunięta do przodu i usta ułożone w podkówkę (o, pardon, w podkowę). Kiedy zachorował miał „katarki i kaszelki” (glut do pasa, przy okazji). Zaraz po urodzeniu nazwałam Go „mój malutki Cruchot” – jak Louis de Funes w serii o żandarmach. O „nie krzykunianiu” i innych, nie będę wspominać, żeby na swe już dość obciążone barki, nie przyjmować krytycznych uwag.
Zdrobnienia istnieją – to fakt. Używa ich niemal każdy. Bo są delikatniejsze, opisują rzeczy małe czy dziecięce. Są słodsze (tak właśnie) i sprawiają, że z pompatycznego, nadętego kwiatu tworzymy przyjemny i urzekający kwiatuszek. Jeśli przy tym wszystkim mówimy wyraźnie, nie sepleniąc, krótkimi zdaniami, to naprawdę nie ma się czego czepiać. Wiem po sobie. A co Ty mi powiesz na ten temat?
Oj, my też z mężem stworzyliśmy własne wyrazy, jeszcze jak dziecko było w brzuchu (pimpkowanie – czyli takie pozytywne rozrabianie, śpiumkanie – spanie, marudkowanie, płakulkowanie, itp.), więc wyobraź sobie, jakim językiem posługujemy się teraz!
Ja często dodaję wyrazy dźwiękonaśladowcze do różnych rzeczowników, żeby dziecko lepiej rozumiało, na przykład: „Idziemy do auta brum brum”, „Jedzie samochód ti-tit”, „Chodź na obiadek am am”. Sądzę, że dopóki nie seplenię – mojemu dziecku nie dzieje się żadna krzywda.
Byłam ciekawa Twojego zdania (tym bardziej, że jest takie samo hehe) :). Ulżyło mi, że nie tylko my tak wymyślamy!
Jestem w trakcie uczenia dwulatka mówienia. Logopeda zalecił, żeby w rozmowach z dzieckiem używać dużo prostych słów, także dźwiękonaśladowczych. Dziecku łatwiej powtórzyć pies niż owczarek niemiecki.
A co do zdrobnień to zawsze przypomina mi się przy takich tematach fragment jak to Ania z Zielonego Wzgórza została mamą (Wymarzony dom Ani) i jej poglądy na ten temat.
Niestety już nie pamiętam AzZW :). Budzik już bardzo dużo mówi, póki co świetnie sobie radzi. Też mówię pies ale wolę powiedzieć drzewo iglaste niż choinka (ew. po prostu drzewo).
Oj, ja z tych wyczulonych na zdrobnienia. Ale nie w relacji rodzic – dziecko, tu zdrabnianie wydaje mi się bardzo naturalne, raczej w rozmowach między dorosłymi. Najgorsze ever chyba już zawsze pozostaną 'pieniążki’ oraz 'umyjemy włoski’ słyszane w salonie fryzjerskim 😉
Tworzenie własnych słów bardzo lubię – mam wrażenie, że to w rodzinie (ale i w związku) bardzo zbliża. Nie rozumiem za to idei seplenienia do dzieci. Aż uszy czasem więdną, brr!
Pieniążków wiele osób nie lubi, nawet miałam o tym napisać :D.
A ja lubię pieniążki… W portfelu :D.
Co do wpisu, zgadzam się w 100%. Moi rodzice również (na pewnym etapie życia), sypali zdrobnieniani. Nie sądzę, aby wpłynęło to negatywnie na moje dorosłe życie. Po prostu dostosowywali sposób mówienia do mojego wieku. Uczyli mnie dorosłości na sobie tylko znany sposób. W końcu dziecko, ma mówić jak dziecko, a nie mały dorosły.
Moja chrześnica (5lat) mówi po dorosłemu od początku, ale co z tego skoro emocjonalnie jest u niej gorzej niż źle…
Ja, niedzieciata, się wypowiem. Seplenienie i nadmiar ś,ć,ź itp. owszem, wkurzają, ale zdrabnianie sprawia tylko, że stajemy się łagodniejsi. A słowotwórstwo? Toż to przejaw kreatywności! Niech rosną mali artyści 🙂
Budujące!
Ja akurat tak do dziecka się nie zwracałam. Denerwowało mnie to jak byłam niematka i tak mi zostało. Oczywiście zdarza mi się powiedzieć np spodenki czy obiadek, ale am, titit, bum bum, itd już nie. Dziecko dzieckiem, ale mówić można do niego normalnie. Jestem przedstawicielem obozu przeciwnego 😉
E tam zaraz przeciwnego ;). Nikt chyba tak nie mówi non stop.
Przecież spodenki to krótkie, a spodnie długie! Na wszystko mam wytłumaczenie ;).
Jeżeli Wam pasuje, to nie widzę w tym nic złego 🙂
Ale ja raczej stosowałam zasadę cytowanej koleżanki 😉 bo po prostu mi to bardziej pasowało. Mogę tylko zapewnić, że dziecko przez to nie zrozumiało mniej jak się do niego mówi 😉
Kasiu, używanie opisywanego języka to incydenty, wtrącenia. Tak się nie da ciągle mówić 😉 więc mój syn doskonale zna „normalne” dorosłe słowa.
Jestem w Twoim obozie. i też mnie kiedyś denerwowało to gadanie do dzieci, jak do… no, dzieci. zrozumiałam jednak będąc matką już dłuższą chwilę, jak źle jest ze mną samą, kiedy któregoś razu, z bezdzietną koleżanką wybrałam się na kawę. W pewnym momencie torebka spadła jej na podłogę, a ja bez zastanowienia wypaliłam: „ooo, bam bam!”.. dłuższą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, po czym stwierdziła: ” za rzadko wychodzisz z domu”
także ten… grunt to równowaga.
U made my day, jeszcze mi się takie powiedzonka nie zdarzyły ale kto wie, może wszystko przede mną :).