Czy miesiąc temu wygrałam życie? Być może…
Dzisiaj myślałam, że nie dam rady. Normalnie, codziennie, daję, ale dzisiaj myślałam, że nie dam. Wyjechałam najpierw z naszej małej wioski w kierunku drugiej. Droga okazała się na długości 4km brukowana, a mój rower nie ma amortyzacji ani z przodu, ani pod siodełkiem. Obiłam sobie wszystko, co trzeba, po drodze zaatakowały mnie trzy psy, że prawie nóg nie pogubiłam, ale myślę sobie – sama tu jestem, pustka i cisza, pojadę dalej. Dam radę. A dalej nie było lepiej, bo w lesie dziki, pod lasem rozkopane, trafiłam też na wycinkę i stare, piękne domy. Obce te miejsca, nieprzychylne. Trzeba opracować nową trasę i wrócić do domu.
Opracowałam, jadę.
Pod górę.
Przejechałam 15 km, to dla rowerzysty nie jest jakiś wielki dystans. Dla mnie średni. Wiem, że w tym czasie spokojnie biegacz zrobiłby 15 km. I tak katowałam się tą myślą, że co ja, głupia, na tym rowerze. Że inny czy inna, to szybciej by biegł, a ja przecież mam dwa koła i przypominał mi się stand-up Paczesia „szybciej stoję, niż ty jedziesz”. Mam siłę, wiele razy w życiu myślałam, że mam jej więcej, ale przecież mogłabym jechać szybciej. Tylko, że nie mogłam, bo łeb pulsował, w piersi brakowało tchu i siodełko zaczęło parzyć tyłek. Kręgosłup skrzypiał, jak stare drzwi i gdyby mógł pewnie by krzyczał AŁAAAA. Miałam ochotę pizdnąć tym rowerem w krzaki i iść dalej na piechotę, ale nie. Bartnik nigdy się nie poddaje.
W połowie byłam załamana, że drugie tyle do domu, ale i zaczęłam być z siebie dumna. Że wyszłam, chociaż mogłam siedzieć w domu i popijać herbatę. Że mi się chce, że codziennie szukam nowych tras, a jeśli ich nie znajdę, to wracam na stare i minimum 10 km przejadę, ale teraz już 10 nie daje satysfakcji, ani zmęczenia. Próbuję 20, a potem pedałuję dalej. Raz, drugi, trzeci, w znane i nieznane piękne miejsca. To frajda, przyjemność, wysiłek, trening. Tak, to trening! I to codzienny. Nawet jak nie przejadę tych 10, albo jadę z mamą i robimy 5- 7 km w swoim tempie, to przecież lepiej niż siedzieć na kanapie i oglądać Netflixa.
O tym wszystkim myślałam, jadąc już w pozycji stojącej, pod stromą górkę. Jeszcze tylko dwa kilometry prosto, potem w lewo i prawie będę w domu. O, mijam znajome już bele słomy, teraz krowy po prawej i zagajnik w głębi. Jeszcze tylko kościół, pocztowe skrzynki i, nie wiem jak to się stało, jestem pod domem.
Patrzę na apkę dla rowerzystów. 24 km. Niedużo, myślę. Mogłam zrobić jeszcze chociaż pięć. Ale wzrok zjeżdża niżej, przewyższenia ponad 300m, najwięcej odkąd zaczęłam jeździć. Spalonych kalorii ponad 800 – to dwa obiady. I nie czuję się jakoś bardzo zmęczona, chociaż 15 minut wcześniej miałam ochotę porzucić rower w zaroślach. Jestem z siebie dumna. Byłabym nawet przejeżdżając połowę mniej, bo tylko ja wiem, ile mnie to kosztuje, a także ile radości sprawia.
Fajnie było ją odnaleźć. Tę radość.
Teraz przyjemniej się żyje. I ty możesz być z siebie dumna, nieważne co robisz. Jesteś jedyną osobą, która zna wartość wysiłku wkładanego w daną czynność, tylko Ty możesz to ocenić. A dlaczego warto być z siebie dumną? Bo wtedy wygrywa się życie. Bardzo.
Pieknie napisane! Ja się jeszcze nie wzięłam za rower (ale przymierzam). Natomiast mój mąż (praca przy laptopie) w tamtym roku któregoś dnia poszedl kupić sobie nowy rower i od tego czasu zdąży zrobić rano trasę, zanim my wstaniemy, objeżdża miasto, ma o wiele lepszą kondycję, polepszyły mu się wyniki badań. Podziwiam go. Był też na jakimś rajdzie rowerowym po 40-50 km na dzień co dla osoby początkującej jest pewnie też wyzwaniem. Ja chciałam wziąć się za mój, ale się okazuje że po tylu latach nieużywania trzeba by go trochę podreperować. Jak to czytam co napisałaś, to też mi się od razu zachciało ruszyć w trasę 🙂
Odkryłam, że to mi daje jakąś inną wolność i możliwość szerszego spojrzenia na okolice, w których mieszkam. Faktycznie teraz jedynie deszcz mnie powstrzymuje (wtedy idę z kijkami albo ćwiczę w domu, bo już potrzeba ruchu jest silna). Niezależnie od tego, jak długą trasę przejadę, zawsze przybijam sobie piątkę, że chciało mi się wyjść z domu :).
Mój rower też sporo przeszedł, stał na zewnątrz całą zimę :). Teraz z racji kłopotów z kręgosłupem chcę się udać do bikefittera.