Do dwóch razy sztuka.
Od dwóch miesięcy w mailach i wiadomościach zadajecie mi jedno pytanie: żyjesz? Może odpowiedź nie będzie po Waszej myśli, ale owszem, żyję. Na dodatek pierwszy raz od 1,5 roku mogę powiedzieć, że w końcu i na poważnie. Bo mogę. Pamiętacie mój wpis o fazach emigracji? No właśnie. Fascynację zastąpiła ciekawość, a ciekawość zmieniła się w nudę, nuda przeszła w chroniczne zmęczenie, a zmęczenie prawie w depresję. Jak już minął pierwszy szok po zmianie miejsca zamieszkania, przyszły kolejne, znacznie gorsze. Wiecie, są w życiu takie rzeczy, które zbijają nas z nóg choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali zachować zimną krew. Ileż ja popełniłam błędów z powodu ciążowej huśtawki hormonalnej! Ale! Najbardziej stresujące miesiące już za nami, a z sieci splątanych wydarzeń udaje się wyłuskać pojedyncze niteczki. Zerwane wyrzucam bez żalu, a o silne i mocne dbam jak nigdy dotąd. Z końcem lutego podjęliśmy kilka bardzo ważnych decyzji i już odczuwamy ich pozytywne skutki, a przecież o to właśnie chodzi!
1. Wyjazd do Polski.
Bezcenny, rodzinny czas. Z 10 dni zrobiły nam się trzy tygodnie, w czasie których próbowaliśmy się wszystkim nacieszyć. W końcu nie czułam żalu za tym co zostawiliśmy, a dotarło do mnie ile mamy. Myślałam, że nie doczekam tego momentu, w którym nie będę płakać w poduszkę że chcę wracać. Tak, przyznaję, bywały takie. Chętnie zabierałabym dzieci częściej, ale lot samolotem jest dla mnie zbyt przerażający! Wracaliśmy w dniu urodzin starszaka. Rano urządziliśmy mini przyjęcie, a po południu pędzieliśmy na lotnisko. Naładowaliśmy akumulatory, żeby zaraz po powrocie…
2. Przeprowadzka.
WOW – tyle mogę powiedzieć o pakowaniu i rozpakowywaniu, kiedy w domu mamy trzylatka, który nie potrafi usiedzieć na miejscu dłużej niż minutę, zadaje mnóstwo pytań i uwielbia robić kawały (ile myśmy dziwnych rzeczy znaleźli później w kartonach! Nie wiadomo kiedy je podrzucał :D) oraz niemowlaka, na szczęście chuściocha, ale mimo wszystko wiadomo, wymagającego dużo uwagi. Ostatni tydzień przed wyjazdem spędziliśmy na kartonach, a w dniu powrotu już zaczęliśmy nowe życie w nowym miejscu. Oby tylko nie spełniło się przysłowie „nowy domek, nowy potomek” bo jak do tej pory każda nasza przeprowadzka kończyła się ciążą.
3. Realizacja.
Nie żadnych tam planów i postanowień, a samorealizacja. Kiedy wszyscy skarżą się na wiosenne przesilenie, ja intensywnie pracuję nad rozwijaniem swoich umiejętności i zamianie gadania w biznes. Już nie mam wymówki w postaci ciążowego brzucha albo rozdartego noworodka. Zresztą, nigdy nie był rozdarty.
4. Bez spiny.
Nie ma, że musi być. Koniec samobiczowania, że czegoś nie zrobiłam albo nie dopilnowałam. Dość dzielenia opłatkiem z obłudnikami i podawania ręki na przywitanie komuś, kto za chwilę użyje środkowego palca dłoni, którą do Ciebie wyciąga. Bez poczucia winy jeśli nie pójdę na spacer z dzieciakami. No szlag, tu naprawdę ciągle wieje i pada! Niby z jakiej paki muszę chodzić po tej wichurze? W dziesięciu przykazaniach nic nie było o spacerach! I nie ma poczucia winy, jeśli chcę odpocząć. Po prostu: siadam i odpoczywam. Chętnie dodałabym tu jeszcze: koniec nerwów, gdy trzylatek dom obraca w pył, ale nie napiszę, ciągle tego nie lubię i strasznie mnie wkurza.
Po więcej kwadratowych ujęć śmigajcie tutaj: Boodzikowy Instagram
P.S. Na blogu w tym miesiącu pojawi się jeszcze kilka wpisów parentingowych, a później…później przyjdzie czas na zmiany!